Jak to szło? Chcesz rozśmieszyć Pana Boga – powiedz mu o swoich planach? Hahaha, bardzo śmieszne. No bardzo bardzo.
Wspomniałam dopiero co, że stworzyłam sobie przyjemny plan, kilka wydarzeń na które będę czekać i które są moimi latarniami i źródłem przyjemności na III trymestr. Krótki wypad nad morze, szkoła rodzenia, sesja zdjęciowa, baby shower, kurs ruchu i oddechu w porodzie… tja… wszystko na ten moment odwołane. Jest uziemienie w domu w pozycji horyzontalnej, najlepiej z poduszką pod miednicą, przykazanie leżenia ze wstawaniem tylko wtedy, kiedy to naprawdę niezbędne. Powód? Szyjka macicy nie chce współpracować i w zasadzie niemal gotowa jest już puścić dziecko na świat (27 tydzień – dla przypomnienia…).
Bardzo to było (jest?) dla mnie trudne. Bardziej, niż mogłam się spodziewać. Oczywiście jest lęk o dziecko, bo przedwczesny poród teraz to byłaby prawdziwa tragedia z nieprzewidywalnym finałem. Ale tak naprawdę – w tej kwestii – jestem wewnętrznie dość spokojna, że dotrwam z córeczką do momentu, kiedy będzie mogła być urodzona bezpiecznie. Skąd ten spokój – nie wiem, ale niech trwa. Po prostu w to wierzę.
Trudniej mi było (jest?) zaakceptować to uziemienie. Dla każdego to byłoby trudne, ale dla osoby mieszkającej i żyjącej w pojedynkę, trudne jest podwójnie. Wymaga organizacyjnej ekwilibrystyki i żelaznej psychiki. Wymaga też pożegnania się ze swoimi planami, a to jak pisałam, było (jest?) także niełatwe. Wymaga dużej odporności na ciągłe bycie w swoich czterech ścianach (nadwyrężonej i tak już mocno przez pandemię), gdzie jedyną atrakcją jest przeniesienie się z sypialni na kanapę w salonie, a szczytem szału posiedzenie kwadrans na balkonie. Może pozwolę sobie na to, by raz w tygodniu wyjść na małe zakupy, albo na chwilę wsiąść w samochód i pojechać np. poleżeć u przyjaciół w domu – ale waham się, czy to mądre.
Sytuacja wymaga też jeszcze większej niż dotąd otwartości na proszenie ludzi o pomoc, a już teraz było to dla mnie niełatwe. Trzeba też złapać dystans do tego, że ktoś przychodzi „w gości”, a w domu nieład, kosz na śmieci śmierdzi i trzeba prosić o wyniesienie, że nie ma mowy o wysprzątaniu łazienki, że głowa nieumyta, pościel w łóżku na wierzchu. Że instruujesz każdego, co jest w jakiej szafce, że wychodzisz z roli gospodyni we własnym domu, a wchodzisz w rolę leżącej i pachnącej (nie zawsze różami) kobiety. Nowa to rola dla mnie.
Początkowo psychika wierzgała mi strasznie. Czułam złość, irytację, żal, przykrość, lęk, smutek. Trudno było mi zaakceptować stan rzeczy. Bardzo bałam się o swoją psychikę, by uziemienie nie obudziło stanów depresyjnych. Dziś, po ponad 3 dobach, jestem już spokojniejsza, nieco bardziej pogodzona. Choć nadal nie w pełni.
Doceniam jednak dobro, które do mnie przychodzi – ktoś ugotuje w mojej kuchni gar zupy ogórkowej, ktoś inny wpadnie z rana z cudowną energią i wspierającą kartką do postawienia przy łóżku, a jeszcze ktoś słysząc jak tuż po diagnozie siedzę w aucie i ryczę, zaprosi do domu, położy na kanapie, podstawi pod nos pyszny makaron z domowym pesto, da swój czas i obecność. Dziś kolejna osoba wpadnie z lekami wykupionymi z apteki, a przy okazji z pudełeczkiem sushi (tak tak – wiem, z pieczoną rybą w ciąży).
Leżę, patrzę na zieleń za oknem, słucham deszczu. Kot przytulony grzeje mi boczek, a brzuch mi faluje od wewnętrznych fikołków córki. Oddycham.