Połóg

P

Kiedy wychodziłam ze szpitala, nie czułam się dobrze. Mdliło mnie, byłam słaba, obrzęki nóg nie pozwalały założyć butów. Sądziłam jednak, że kiepskie samopoczucie to głównie efekt tego, że musiałam się sama spakować do wyjścia (walizka, torby, przygotowanie dziecka – ciągłe schylanie się, co dla osoby tuż po cesarce nie jest łatwe). Jednocześnie leki, które dostałam po operacji, spowodowały u mnie kłopoty z ciśnieniem i tętnem.

W domu, otoczona bliskimi, patrząc na piękne balony i bukiety kwiatów, którymi udekorowano mój salon, poczułam się lepiej. Dopiero wtedy poczułam też jak bardzo szpital mnie stresował i ile trudnych sytuacji tam doświadczyłam. Byłam przez cały pobyt napięta jak struna i nastawiona na przetrwanie, poradzenie sobie cokolwiek się dzieje. Pomyślałam, że teraz już będzie tylko lepiej – niestety jednak życie szybko to zweryfikowało.

W nocy obudziła mnie siostra, bo jęczałam i wzywałam pomocy przez sen. Czułam, jakby ktoś wypełnił moją klatkę piersiową i brzuch workiem lodu. Telepało mną tak, że nie mogłam zapanować nad ciałem. Mdłości, wymioty, powalająca słabość. Takie „ataki” trwały około godziny. Potem się to rozluźniało i pozwalało złapać trochę tchu, dając nadzieję że to już koniec kłopotów. Jednak ataki wracały i powtarzały się w kolejne dni, pomiędzy zostawiając mnie wyżętą jak szmatkę.

Po kilku takich dniach, ledwo ciepła – na zabiegu zdjęcia szwów – opowiedziałam co się dzieje. Położna zobaczyła w jakim jestem stanie i z miejsca wysłała mnie… z powrotem do szpitala położniczego na izbę przyjęć. Dostałam kroplówki, zrobiono mi komplet badań i… nic nie znaleziono. Podejrzenie lekarzy padło więc na nadal zbyt wysokie ciśnienie i tętno – zwiększono mi dawkę leków i polecono skonsultować się z kardiologiem. Kazano też prowadzić jak najbardziej relaksujący tryb życia (hahaha – z noworodkiem? samodzielna mama?) i się wysypiać (hahaha po raz drugi). I wypisano do domu – co akurat przyjęłam z ulgą.

W domu bardzo powoli zaczęłam dochodzić do siebie. Przestałam wymiotować, zaczęłam więcej jeść, po kilku dniach wzmocniłam się na tyle że zdarzało się, że zostawałam z małą sama na noc (wcześniej nie było to możliwe). Odbyłam też konsultację kardiologiczną, zmodyfikowano mi leki. Sprawdziliśmy jeszcze tarczycę, przysadkę, hormony – teoretycznie wszystko ok. Co prawda czułam się jak przepuszczona przez maszynkę do mięsa, ale zaciskałam zęby żeby zająć się córką. Uznałam też, że widać taka uroda mojego połogu, organizm po prostu źle zniósł cesarkę, szpital, leki i duże obciążenie psychiczne. Potrzebny jest głównie czas i troska o siebie. Zastanawiałam się także, czy to nie objawy podbijane psychosomatycznie.

Po kilku dniach wieczorem…. znów zaczęłam się telepać. Opadłam z sił, było mi koszmarnie zimno, wewnętrzne rozbicie nie pozwalało sformułować w głowie żadnej myśli. Sprawdziłam temperaturę – 39 stopni. I tak przez całą noc, dzień, kolejną noc, kolejny dzień… nurofen pozwalał na chwilę odetchnąć, ale gdy ta chwila mijała, temperatura skakała znów drastycznie do góry. Rozpoczęłam więc kolejne konsultacje lekarskie, pojawiały się kolejne hipotezy, próby umówienia badań krwi z pobraniem w domu, bo każde wyjście to była totalna logistyka (potrzebny ktoś do kierowania samochodu lub taksówka, ktoś do podtrzymania mnie jak schodzę/wchodzę po schodach, no i oczywiście ktoś do zajęcia się dzieckiem) – próby niestety nieskuteczne, terminy odległe.

W końcu kiedy kolejnego dnia obudziłam się znów z gorączką 39 stopni, lekarka zdecydowała o ponownym wysłaniu mnie na izbę przyjęć do szpitala położniczego. Zawitałam więc tam po raz trzeci. Szczęście w nieszczęściu, że moja lekarka była tego dnia w szpitalu i na tej izbie skoordynowała z położnymi i lekarzami moje badania (gratuluję sobie tego ruchu – zmiany lekarza na położnika szpitalnego w III trym ciąży). I tak oto okazało się, że mam… zapalenie układu moczowego. W sumie to nawet się ucieszyłam z tej diagnozy, bo to taka „normalna” choroba, wcale nie rzadkie powikłanie po cesarce, które leczy się antybiotykami. A nie jak wcześniej jakieś dziwactwa, których przyczyny nikt nie mógł namierzyć.

Podsumowując – minęły już ponad 3 tygodnie od porodu, a ja nadal jestem w zdrowotnej rozsypce. Kiedy rano wstaję pierwsze co robię to zażywam leki na tarczycę. Potem pół godziny przerwy i małe śniadanie lub nutridrink (przy dużych mdłościach), po nich antybiotyk, probiotyk, nurofen. Potem lecą leki nasercowe, dwa różne. Potem zastrzyk przeciwzakrzepowy. Potem już tyko podtrzymująca dawka sertraliny, na koniec suplementy dla kobiet karmiących…. i mogę zacząć dzień. Serio, nigdy nie brałam tylu leków.

Chyba nigdy też nie czułam się tak słaba, tak bezsilna, tak zmęczona. Wyrzuty sumienia związane z tym, jak dużo wysiłku i walki ze sobą kosztuje mnie obecnie zajmowanie się dzieckiem, z tym jak bardzo to może na córkę wpływać i wywoływać jej dyskomfort, z tym jak bardzo obciążam moją siostrę i mamę – które na zmianę u mnie dyżurują – są już w blokach startowych, gotowe do biegu. Jeszcze nad nimi panuję, choć czasem już wyskakują i sieją zamęt. Burza hormonalna nie pomaga, choć nawet nie mam jak i kiedy zauważyć, co z mojego samopoczucia może być wyrzutem hormonów. Nie mam czasu pogadać ze sobą, by okazać sobie czułość i ciepło. Nie mam za bardzo gdzie się wypłakać – dzieje się to pod prysznicem czy w wannie, albo chwilę przed zaśnięciem. Podejrzenia, że mam covid także wprowadziły dużo niepokoju (zrobiono mi 3 testy w tym PCR – na szczęście wszystkie negatywne).

No jest to wszystko totalnie trudne. I bardzo potrzebuję, żeby ktoś mi powiedział, że w tym wszystkim jednak daję sobie radę.

About the author

mama_sama

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?

Add comment

By mama_sama

Ostatnie wpisy

Najnowsze komentarze

Archiwa

Kategorie

Meta

About Author

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?