Poród

P

To miała być moja ostatnia noc w domu, kolejną miałam już spędzić w szpitalu, a kolejnego dnia z samego rana miałam zaplanowaną cesarkę. Pomijając to, że dwa dni wcześniej załamał się pode mną stelaż łóżka (serio serio), byłam w miarę gotowa. Jakieś drobiazgi do torby szpitalnej trzeba było jeszcze dopakować. I trochę mieszkanie ogarnąć, bo pod moją nieobecność dobre dusze opiekować się miały moim kotem.

Tymi ścieżkami i listą ostatnich zadań podążał mój umysł, gdy o 22.00 kładłam się spać. Jeszcze sobie przed zaśnięciem wymyśliłam, że jako kolację do szpitala wezmę dobre sushi (tak, do szpitala trzeba było przyjść z własną kolacją). I bezalkoholowe wino. A co.

Kwadrans po północy obudziło mnie odejście wód – córeczka postanowiła wyjść na świat odrobinę wcześniej. Wody były zielone, więc wiedziałam że nie mogę zwlekać, tylko powinnam jechać do szpitala, by jak najszybciej dostać antybiotyk. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do pierwszej osoby z przygotowanej listy – zgłosiła się poczta głosowa (potem się okazało, że była awaria sieci Plusa – dokładnie o tej godzinie w nocy). Spokojnie więc wybrałam drugi numer – brak odbioru, mimo trzech prób (tutaj telefon dzwonił, ale odbiorca spał jak zabity, mimo telefonu przy uchu). Trzeci numer – podobnie. Przyznaję, że zrobiło mi się nieco gorąco…. zadzwoniłam pod czwarty numer i tam od razu zgłosiła się moja mama. Ostatecznie więc to z nią i moim tatą jechałam taksówką do szpitala, z rozkręcającą się coraz bardziej akcją porodową. Zupełnie inaczej niż się spodziewałam, inaczej niż było zaplanowane. Takie życie…

Na Izbie Przyjęć spokój i cisza, byłam jedyną pacjentką. Skurcze narastały, były już naprawdę bolesne, a ja trafiłam w szpony formalności. Ankiety covidowe, testy na covid, formularze przyjęcia do szpitala, skanowanie wyników badań. W końcu podpięcie pod ktg, kontrola u lekarza, założenie wenflonu. Mimo bolesnych skurczy, które przychodziły co 2-3 minuty, rozwarcie było niewielkie. Dlatego przede mnie wpuszczono na salę operacyjną inną kobietę na cesarkę, prosto z sali porodowej, a ja musiałam poczekać półtorej godziny. Nie byłam na to gotowa, na radzenie sobie ze skurczami, de facto na przechodzenie pierwszej fazy porodu – w końcu miałam rodzić przez cięcie. Siedziałam więc uczepiona stojaka z kroplówką, unieruchomiona z powodu podpiętego ktg, i usiłowałam wydychać skurcze. Trudne to było. Oczywiście – przez pandemię – nikogo bliskiego koło mnie być nie mogło.

Z moją lekarką, która miała wykonać cięcie w założonym terminie, miałyśmy wszystko omówione. Wiedziała, że chcę kontaktu skóra do skóry zaraz po urodzeniu, a nie tylko standardowego przyłożenia do policzka. Wiedziała, że chcę opóźnić przecięcie pępowiny. Wiedziała, że chcę zobaczyć córeczkę zanim weźmie ją neonatolog. omawiałyśmy też możliwości uczestnictwa w całej procedurze mojej siostry. Niestety – żaden z tych elementów nie miał miejsca z zespołem lekarskim, który miał akurat dyżur. Wiem – była 3.00 w nocy, byli po serii cesarek, ale trochę się czułam jak na linii produkcyjnej w fabryce. Świetnie zorganizowanej, z właściwymi procedurami, ale jednak… mało ludzkiej. Skupiłam się więc na opanowaniu swojego stresu i na tym, by zarejestrować jak najwięcej szczegółów, w końcu to były narodziny mojej córeczki. Ale tak najbardziej to po prostu chciałam, żeby to już było za mną.

Chyba tak naprawdę poczułam, że urodziłam dziecko, dopiero kiedy leżałam na sali pooperacyjnej. Wcześniej na sali operacyjnej to było tak nierealne – usłyszeć jej krzyk, poczuć dotyk jej skóry na policzku, słyszeć jak lekarze podają jej parametry – trochę jak na filmie. Kiedy ocknęłam się na pooperacyjnej, wstawał już dzień, leżałam przy oknie więc widziałam niebo, korony drzew i ptaki. W łóżku tuż obok mnie położono moją małą dziewczynkę, moją córeczkę. Mogłam jej dotknąć, usłyszeć, poczuć. Mimo, że byłam od pasa w dół nieruchoma, mocno otumaniona lekami i bardzo, bardzo zestresowana, to ten moment – czy też te kilka godzin – wspominam najlepiej. Ona spokojnie spała i odreagowywała stres narodzin, a ja po prostu leżałam i próbowałam ogarnąć głową, ciałem i sercem to, co się wydarzyło. Położne pilnowały wszystkiego, ja jeszcze nie musiałam nic, tylko być.

About the author

mama_sama

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?

Add comment

By mama_sama

Ostatnie wpisy

Najnowsze komentarze

Archiwa

Kategorie

Meta

About Author

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?