Practical arrangement

P

Kiedyś pisałam, że o moich staraniach można by nakręcić niezły serial. Zwłaszcza początki z zamawianiem nasienia z banku dawców samodzielnie…. no działo się. Od jakiegoś jednak czasu już nie było nagłych zwrotów akcji, wszystkie ścieżki zostały przetarte i uporządkowane, nuda Panie…

Aż do dziś.

Dziś był szczyt hormonalny, organizm świrował. Do tego hardcorowy dzień w pracy, lista zadań nie miała końca, a szefostwo na jakimś dziwnym pełzającym fochu. A jak się domyślacie w szczycie hormonalnym nie jest się zazwyczaj kwiatem na tafli jeziora, więc wizualizowałam sobie po cichu, że odgryzam szefostwu głowę. O 13.00 miały być wyniki badań krwi, określające kiedy mam jechać (a dla przypomnienia – jeżdżę do innego miasta) na inseminację. Z dużą szansą, że może być to nawet dziś, więc siedziałam jak na szpilkach. 13.00 – cisza. 14.00 – cisza. 15. 00 – cisza – nie wytrzymałam i na potwornym bólu głowy pojechałam do domu pracować dalej. Parkując przygrzmociłam w samochód przede mną, niegroźnie na szczęście. Nic to, wchodzę do domu. Najpierw telefon do obsługi klienta gdzie k… moje wyniki badań. Potem telefon do lekarki, by naciskała z drugiej strony. Na skrzynce mailowej służbowej pożar. Głowa mi zaraz eksploduje, leci kolejny nurofen…

W końcu są wyniki, lekarka mówi że jestem w szczycie wyrzutu hormonów, więc najlepiej byłoby zrobić inseminację jeszcze dzisiaj. Dzwonię więc do lekarza z drugiego miasta, a ten tylko unosi brew (tak głośno unosi, że przez telefon usłyszałam), że dziś to już nie. Dwa telefony później wynegocjowałam termin kolejnego dnia, jeszcze przed otwarciem gabinetu, raniutko. Ustawiłam autoresponder na skrzynce, zdusiłam wizję tego co szefostwo myśli o mnie, że biorę urlop na żądanie na kolejny dzień, poszłam się pakować.

Kiedy byłam już w trasie zadzwoniła położna, że halo halo, ale muszę jeszcze wypełnić papiery. Jakie papiery – dziwię się, przecież wszystko było wypełnione miesiąc temu. Ale okazuje się, że co było wypełnione miesiąc temu to miesiąc temu, a teraz trzeba znów. Z podpisem partnera… fuck…. fuck… fuck….znów więc chwytam za telefon, zwalniając prędkość do zgodnej z przepisami…. „gdzie jesteś i co robisz? bo papiery musisz znów podpisać”…. „jestem pod miastem, po piwie, nie mam tu drukarki, a w samochód nie wsiądę….”. Oddychaj, wdech… i wydech…..

Ogarnęliśmy.

I wtedy zaczęłam się śmiać. Wrzuciłam playlistę na cały regulator, pośpiewałam, ponapawałam się widokami za oknem (zachód słońca), mruczeniem silnika. W sumie – czym tu się przejmować, stresować, spinać? Jadę przecież tworzyć swoje dziecko, jakaż to jest piękna sprawa.

Uśmiechnęłam się też do ciepła w Jego głosie. Nieważne, że nasza związkowa historia jest zakończona. Nieważne, że już niczego nie oczekuję. To ciepło nadal grzeje. Spotify przerzuciło playlistę na kolejną piosenkę. Tę, którą kiedyś mi przesłał i której słuchaliśmy w najmocniejszym przytuleniu, a która jest chyba jedną z najpiękniejszych jakie znam. Posłuchajcie – muzyki i tekstu. I trzymajcie jutro rano kciuki 🙂

About the author

mama_sama

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?

Add comment

By mama_sama

Ostatnie wpisy

Najnowsze komentarze

Archiwa

Kategorie

Meta

About Author

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?