Sprzedałam mieszkanie. Kupiłam mieszkanie.
Spakowałam życie w pudła. Kota wsadziłam w transporter.
Przeprowadziłam się. Rozpakowałam (prawie).
Przeżyłam Święta, padając na nos i nie mogąc wśród pudeł i walizek znaleźć rajstop i butów. Do sukienki miałam więc gołe nogi i basenowe klapki. Whatever.
Potem jeszcze tylko kupiłam kaloryfer (bo przeciekał). Znalazłam hyfraulika. Trzy razy naprawiałam pralkę (zalanie salonu, kuchni, przedpokoju). Znalazłam więc speca od pralek. Za chwilę będę szukać ekipy na niewielki remont, by nowe mieszkaniu uczynić bardziej „moim”.
Za chwilę też wracam do pracy. Znalazłam więc z pomocą agencji nianię. I zaraz ją zwolniłam, po jednym spotkaniu (za homofobię i skrajnie praicowe poglady). Szukamy więc kolejnej.
Były takie momenty, że kiedy wracałam pod wieczór do córki – która spędzała sporo czasu u dziadków, żebym mogła to wszystko jakoś ogarnąć – byłam w stanie tylko położyć się obok niej na macie na podłodze.
I wiecie co jest najtrudniejsze? To, że w macierzyństwie nie ma pauzy, nie ma jakiegoś naturalnego spowolnienia po spiętrzeniu obowiązków, nie ma komfortu odpoczynku po maratonie. Po prostu po spiętrzeniu wchodzi normalna, codzienna orka.
Niemniej – jestem z siebie mega dumna, że dałam radę.