A może raczej powinnam napisać: przełącznik? Taki przełącznik w głowie, który pozwala rano być menagerką w czystej sukience, układającą plany działania, negocjującą, prezentującą, lawirującą między listą zadań, excelem i wirtualnymi dyskami. A popołudniu mamą w wypaćkanych dresach, tarzającą się po podłodze, naśladującą dźwięki wydawane przez zwierzęta i robiącą pierdzioszki na brzuszku.
Mogłoby się wydawać, że to przepis na równowagę, na to aby nie zatracić się w deadlineach i asapach, ale też nie utonąć w zupkach i pieluszkach. I coś w tym jest. Ale… brakuje mi takiego pstryczka, przełącznika w głowie. Kiedy wracam zmęczona po pracy na chatę, głowę mam jeszcze pełną emaili, rozmów, wiecznego poczucia niedoczasu, często poczucia frustracji czy zmęczenia walką o rzeczy dla mnie ważne. Trudno to zostawić za progiem i rzucić się beztrosko na klocki, książeczki i plac zabaw. Z kolei kiedy po 3 dniach spędzonych z dzieckiem, w naszej małej rutynie, w przytulaskach, zabawach i zachwycie każdym kamyczkiem na chodniku, wracam do pracy, to myślę sobie – co mnie te zadania służbowe w ogóle obchodzą? Moje życie jest gdzie indziej.
A jest jeszcze jeden pstryczek, przełącznik, używany najrzadziej. Ten włączający tryb: ja-nie-mama, ja-kobieta, ja-przyjaciółka-siostra-koleżanka, w końcu ja-człowiek: czytający, zaciekawiony, potrzebujący inspiracji. A, i jeszcze ja-człowiek, posiadający ciało, o które trzeba zadbać. Jak włączyć ten pstryczek, ktoś wie?