Wielkie Zmęczenie. To nie ja ukułam ten termin, pisany – bardzo zresztą trafnie – wielkimi literami. Użyła go Paulina Młynarska w czytanej przeze mnie ostatnio książce „Jesteś spokojem”. Opisywała nim zmęczenie, które przyszło do niej po kilku latach samodzielnego macierzyństwa, łączonego z pracą w mediach, w bezustannym przekraczaniu siebie.
No właśnie. Wielkie Zmęczenie. Stan, do którego doszłam, a raczej doczołgałam się, po niemal roku od powrotu do pracy. Stan, którego podkładem była ciąża, po której nastąpiła jazda bez trzymanki w postaci połogu i opieki nad niemowlęciem. Po roku takiej jazdy, bez „urlopu”, bez” resetu”, wskoczyłam w etap łączenia samodzielnego macierzyństwa z pracą zawodową.
Jak to wygląda? Około północy zasypiam. W nocy mam 2-3 pobudki, ze względu na córeczkę, która potrzebuje przytulenia, mleka, ma złe sny, ogólnie więc potrzebuje wzmocnienia poczucia bezpieczeństwa. Czasem pobudka trwa 10 min, czasem 2 godziny. Rano wstaję, przytulam, przewijam, ubieram, oddaję niani lub babci. Potem ogarniam siebie i idę do pracy – czasem to oznacza przejście z łazienki do salonu, gdzie stoi komputer (błogosławię te dni), czasem godzinę w samochodzie w korku. Pracuję, task za taskiem, wyzwanie za wyzwaniem – z czasem tych wyzwań robi się coraz więcej, są też coraz bardziej obciążające psychicznie. Urywam się z końcówki pracy, kończąc spotkania i zadania jeszcze z samochodu lub ze spaceru po dziecko. Zerkam na zegarek, mam 20 minut na Lidla albo aptekę. Pędem przez sklepy. Pędem do domu. Wchodzę i w objęcia trafia stęsknione, wymagające interakcji, czasem w trudnych emocjach dziecko. Bawimy się, rozwiązujemy kryzysy, w ruch idą malowanki, ciastolina, pluszaki, gry i zabawy. Jest radość, ekscytacja, płacz, gniew, testowanie granic, emocjonalne meltdowny. Wspólnie też przystępujemy do obowiązków domowych, ale kto nie gotował z dwulatką, ten nie zna życia 😉 O 20.00 zaczynam wyciszanie: kąpiel, książeczki, przygaszone światło, przechodzimy do sypialni. O 22.00 moja frustracja sięga zenitu – dziecko nadal nie śpi, wyłazi z łózka i chce jeździć na rowerku. O 23.00 w końcu zasypia, a ja jestem….no właśnie, już nawet nie jestem. Mnie już nie ma. Jeszcze tylko trzeba umyć butelki, przygotować ciepłą wodę w termosie, przygotować odmierzone porcje mleka. Schować do lodówki żarcie i olać walające się tam brudne naczynia. Zasypiam, nie myję nawet zębów. A w nocy mam 2-3 pobudki…
To wszystko teoretycznie jest do ogarnięcia, nie brzmi jak mission impossible, prawda? Brzmi jak wyzwanie, ale przecież kto, jak nie ja? Tylko, że po niemal roku takiej rutyny, już permanentnie brakuje mi paliwa. Nie da się w nieskończoność odkładać życiowych spraw, tych dużych i tych małych. Ale przede wszystkim – nie da się tak nie dbać o siebie, swoją przestrzeń, swoje ciało, swoje potrzeby. I nie – nie starczy od czasu do czasu mieć pomoc, pójść na kawę czy podłubać w nosie. Albo inaczej – mnie już nie starczy. Takie drobne łyki odpoczynku, niezależności, dbania o siebie, organizuję sobie konsekwentnie na bieżąco. Słusznie jednak w jednym ze swoich podcastów Asia Okuniewska powiedziała: to nie odpoczynek, to agonia. Odpoczynek jest bowiem wtedy, kiedy możesz się cieszyć wykonywanymi czynnościami, nadbudowywać przyjemność na w miarę ogarniętym organizmie, a nie wtedy gdy walczysz o wystawienie nosa nad wodę. Te łyczki powietrza, łyczki odpoczynku to za mało, bo przychodzi Wielkie Zmęczenie.
Ciało, cały organizm, psyche – zastrajkowały. Koniec, finito, czułam że nie wezmę na siebie absolutnie nic więcej. Płakałam z bezsilności codziennie. Warczałam na współpracowników. Dziadkowie irytowali mnie w prędkościach kosmicznych. Nie miałam cierpliwości do córki. Umówiłam się więc do swojej psychiatry, wyłożyłam całą sytuację, a ta bez słowa wypisała mi zwolnienie na miesiąc, z możliwością przedłużenia. Doczołgałam się do niego, doczłapałam ze łzami w oczach. Ułożyłam plan, zgodnie z którym 6 dni w tygodniu miałam wsparcie przy dziecku, po to bym niemal codziennie miała kilka godzin dla siebie. Zrobiłam w excelu listę spraw do załatwienia. Ale na pierwszym miejscu wpisałam: odpoczynek oraz zadbanie o ciało i zdrowie.
Plan był zacny, ale… W Wigilię córka dostała wysokiej gorączki, czuła się fatalnie, i stan ten trwał kolejnych kilka dni. Potem na tydzień wysypało mi się wsparcie niani. A potem moja mama zachorowała na grypę jelitową, co wyłączyło ją z życia na niemal tydzień (a co za tym idzie z opieki nad wnuczką). Spędzałam więc większość dni owszem bez pracy, ale z dzieckiem czasem non stop kolor przez kilka dni z rzędu. To tyle by było w kwestii planowania. Tworzę więc inny plan, mniej spektakularny: tego jak dbać o siebie jeszcze skuteczniej na codzień. Balansuję między szacowaniem swoich zasobów, wyrozumiałością dla siebie, a planowaną dyscypliną. Zastanawiam kto i w jakim zakresie może mi pomóc.
Padam na ryj od samego myślenia.
Hej, czytam to z bolesnym zrozumieniem, mam wrażenie że dajesz bardzo pełny obraz emocji które przeżywa się w roli mamy. Może żłobek byłby dla Ciebie większym wsparciem, wiem że to u mnie wiele zmieniło na plus, do tego biorę nianię/babcie i potrafię mieć dzień dla siebie. Często myślę czy kobietom w dawnych latach przychodziło to całe macierzyństwo łatwiej, albo czy to ja jestem taka słaba. Trzymam się kurczowo myśli że z wiekiem malucha będzie lepiej. Ściskam
Aniu, dziękuję Ci za ten komentarz. Też trzymam się myśli, że z wiekiem córki będzie łatwiej. Trzymam też za Ciebie mocno kciuki!