Zrobiło się odrobinę łatwiej. Przyszła wiosna, a co za tym idzie możemy więcej czasu spędzać na dworze. Po powrocie z pracy mogę więc córkę zapakować do wózka i ruszyć na spacer, powdychać pachnące bzem powietrze, pozachwycać się zielenią, razem z nią śmiać się dmuchając w dmuchawce i odpowiadać sto razy na minutę na pytanie „co to?”.
Możemy też siedzieć do wieczora na balkonie. A balkon to jest wyjątkowy. Z dużym dębem naprzeciwko, osłonięty tujami od sąsiadów, z markizą osłaniającą od słońca, ze śpiewem ptaków, wiewiórkami, piskiem dzieci bawiących się w ogródkach sąsiadów, z miejscem na leżak, kwiaty i sadzonki pomidorów. Przy okazji – chcecie uszczęśliwić swoje półtoraroczne dziecko? Dajcie mu keramzyt, ziemię i olejcie kwestię, czy będzie brudno czy nie. Efekt? Dziecko szczęśliwe, a ja mogę się napić kawy i spojrzeć w niebo. Wziąć kilka wdechów.
Córka stała się też odrobine bardziej samodzielna, zaczęła chodzić, z łatwością przenosić przedmioty, ma też wielką frajdę kiedy próbuje robić rzeczy samodzielnie. Umie się skupić i na przykład 10 minut sama się czymś zajmować. Ok, nie zdarza to się to wielokrotnie w ciągu dnia, bo najczęściej potrzebuje, by być z nią w interakcji lub być po prostu blisko, ale jednak – zdarza się. 10 minut bym mogła nie robić nic.
Macierzyństwo nauczyło mnie cieszenia się właśnie tymi 10 minutami, tymi 4 łykami kawy w spokoju, 10 wdechami kiedy siedzę w spokoju na leżaku na balkonie. Coś, czego wcześniej niemal nie zauważałam, bo było tak naturalne. Odpoczynkiem było dopiero godzinne nicnierobienie, dopiero to „zasługiwało” na świadomą uwagę i docenienie. Teraz cenię każde spokojne 10 minut.