Wypadłam z rytmu, nadal dominuje zmęczenie. Doskwiera mi też brak wspólnoty doświadczeń i podobieństw sytuacji (bo wspólnota z parami, które zmagają się z problemami z płodnością, jest naprawdę niewielka – łączą nas jedynie metody). Wiem, że gdzieś w Polsce są kobiety, które także starają się o dzieci samodzielnie, ale że system jest niewspierający – łagodnie rzecz ujmując – oficjalnie nigdzie nie możemy się odnaleźć. Historie które znajduję w necie są głównie sensacyjne, analizujące kwestię dawstwa „metodą tradycyjną” przez mężczyzn. Brrr. Czas chyba poszukać podobnych sobie zagranicą.
Mimo wszystko podążam dalej obraną ścieżką. Podejmuję nowe działania, aby móc zaistnieć w tym chorym polskim systemie i móc skorzystać z procedur tak jak osoba w związku. To sporo wyzwań i formalności, ale przede wszystkim – sporo przepracowywania tego tematu w głowie. To także prowadzenie rozmów, które są czasem tak trudne emocjonalnie, że wywołują mdłości i ból żołądka.
Metodycznie więc wyrąbuję sobie maczetą nową drogę w tej dżungli. Czy uda się przeprowadzić zabieg w tym miesiącu? Wątpliwe, bo wszystkie klocki tej układanki chyba nie zdążą wskoczyć na swoje miejsce, przed datą owulacji. No ale cóż, po styczniu jest przecież luty. W końcu musi się udać.