Wszyscy słyszeliśmy tę frazę: „najwięcej wypadków zdarza się w domu”. Kiedy jednak do tego wypadku doszło, jeszcze przez chwilę nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. Myślałam: „może wystarczy córkę obserwować? Może za chwilę wszystko wróci do normy? Może nic się takiego nie stało?”. Googlowanie odpowiedzi z krzyczącą z płaczu córką na ramieniu było mega trudne, wyniki wyszukiwania jakie otrzymałam odebrały mi resztki spokoju. Szybki telefon do pomocy medycznej – kazali jechać na SOR. Ale jak to zrobić, byłam sama w domu, nie wyobrażałam sobie z córką w nie wiem w jakim stanie jechać tam sama, prowadzić samochód, szukać parkingu, wejścia na SOR w czeluściach szpitala, czekać w kolejce. Drugi telefon to było już 112 – „wysyłamy karetkę” – usłyszałam.
Potem były jeszcze dwa SORy, jeszcze jeden przejazd karetką, konsultacje dwóch lekarzy, w końcu przyjęcie na oddział na obserwację. Córka była już w histerii, po tych wszystkich operacjach, transportach, zakładaniu wenflonu, pomiarach funkcji życiowych. Jej tętno przekroczyło 200, źle oddychała, śliniła się niemiłosiernie, lała przez ręce. I wtedy to poczułam – tę moc w sobie, zaufanie intuicji i temu że znam swoje dziecko najlepiej. I że – o dziwo – będąc w samym środku tej trudnej sytuacji, oceniam ją jednak bardzo trzeźwo. Poprosiłam o przerwę w czynnościach, pół godziny w samotności z córcią, odmówiłam inwazyjnych badań. Mała położona na moim brzuchu, w ciszy i bez obcych ludzi wokół, od razu zasnęła, odcięło ją totalnie. A po pół godziny wstała jak inne dziecko, a raczej – bardziej jak ona – i zaczęła się ciekawsko rozglądać po okolicy.
Następna doba już nie była tak trudna, córa dochodziła do siebie, eksplorowała intensywnie przestrzeń, asertywnie odmawiała współpracy z lekarzami, śmiała się i rozgościła w szpitalnych pieleszach. A ja wiedziałam już, że nic naprawdę złego się nie stało, że się wysmyknęłyśmy pechowi. Czas się jednak zatrzymuje w takich miejscach, a świat zewnętrzny jakby znika. Widzisz chore dzieci, zmęczonych i przestraszonych rodziców, śpisz na leżance (dobrze że w ogóle była), nie jesz prawie dobę nic poza wafelkiem i sokiem z automatu (w szpitalu jedzenie rodzicowi nie przysługuje) i serce Ci się rozpada na pół kiedy dwa pokoje obok w nocy odzywa się syrena alarmowa. Tulisz wtedy swoje dziecko do siebie i czujesz największą w świecie wdzięczność. Za to, że jest zdrowe.
Czy uchronię ją przed kolejnym wypadkiem? Pewnie nie, przed którymś z kolei zapewne nie, bo to niemożliwe ochronić ją przed wszystkim. Czy będę jeszcze bardziej uważna? Tak. Czy wyciągnęłam naukę i zapisałam głęboko w swoich komórkach to doświadczenie, by lepiej wiedzieć co robić w przyszłości? Tak. Czy nadal czuję tę wdzięczność, tę która przeszyła mnie na wskroś w nocy w szpitalu? Tak.
Moment, gdy kolejnego dnia robiłam jej zdjęcie jak rozchichotana leży na balkonie, zapamiętam pewnie na wiele lat. Kwintesencja beztroski, zdrowia i poczucia bezpieczeństwa. Miłość, której brakuje skali.