Kolejne miesiące, kolejne próby. Trochę to już zaczyna się robić rutyna. Początkowo moje starania były chyba bardziej uduchowione, dużo myślałam o swoim dziecku, czytałam książki, snułam marzenia. Teraz stało się to bardziej procesem medycznym: ciągłe usg, monitoring cyklu, badania krwi, stymulacja hormonalna i idące za tym dość średnie samopoczucie.
Teoretycznie w tym cyklu szanse mam – ze wszystkich dotychczasowych prób – największe. To bowiem pierwszy cykl na stymulacji hormonalnej, mam już 3 pęcherzyki wyhodowane, inseminacja jak poprzednio odbędzie się domacicznie. A jednak mimo tego, jestem dość zrezygnowana, nie ma we mnie wiele wiary. Być może jednak to sprawka…. hormonów właśnie.
Nie czuję się sobą, energię życiową mam na poziomie naleśnika. Nastrój zniżkuje. Ludzkie przywary denerwują mnie bardziej niż zazwyczaj. Potrzebuję czułości, przytulenia, a to nie jest coś, co mam w zasięgu ręki. Staram się więc być dla siebie łagodna, wyrozumiała. Otoczyć się opieką, nie wymagać od siebie za dużo. Zrozumieć się, tak jakbym starała się zrozumieć najbliższą mi osobę. Mimo tego chyba jedynym miejscem, gdzie obecnie czuję spokój, jest las. Jego cisza i ogromny spokój drzew działają na mnie terapeutycznie.
Jutro rano mam badania krwi i wtedy będę wiedzieć, kiedy jadę na zabieg. Niemożność zaplanowania tego z wyprzedzeniem też bywa niełatwa, zwłaszcza w kontekście zawodowym. Ale tak naprawdę – bardzo ten wyjazdowy rytuał lubię. Lubię tę trasę, pokonywaną samochodem. Lubię hotel, w którym się zatrzymuję. Lubię miejsce, gdzie idę na spacer się wyciszyć. A w czasie jazdy wracają marzenia i wizualizacje.