Moim ulubionym obecnie rytuałem, który rozpuszcza mi serce codziennie, są poranne przytulanki, czas tuż po obudzeniu. Mała wdrapuje się na mnie i przytulona do mnie się dobudza, często przytula się też „na łyżeczkę”. Lubi, jak trzymam ją za stópki i jak razem sobie mruczymy. Jest ciepła, potargana, lekko spocona, pachnąca i tak przekochana, że mogłabym ją zjeść.
Początkowo to ja ją trochę do tego rytuału namawiałam, przyzwyczajałam, a teraz nie ma mowy, byśmy choć chwilę po przebudzeniu razem nie poleżały, domaga się tego i jest to pierwsza rzecz jaką robi po otwarciu oczu. Kiedy idę do pracy, trwa to kilka minut. Kiedy zostaję w domu, czasem niemal godzinę.
Uwielbiam jak bierze mnie za rękę i prowadzi tam, gdzie chce. Cieszy mnie, że w ten sposób może mi już jasno zakomunikować, gdzie chce być. Uwielbiam czuć jej małą rączkę w swojej dłoni. Rozczula mnie jak dudni i klapie stopami, idąc szybko, ciesząc się każdym samodzielnym krokiem.
Lubię jak mówi „nie”. Robi to na tyle przezabawnych sposobów. Czasem to „nie” oznacza naprawdę „nie”, a czasem jest zabawą, przekomarzanką. Cieszy mnie to jej dziecięce stawianie granic, i jak tylko mogę, to staram się te granice uszanować.
No i nadal za każdym razem, gdy słyszę „mama”, czuję jakbym dostała zastrzyk z miłości dożylnie.