Powoli, powoli bóle się zmniejszają. Okazało się, że ich przyczyną były mięśniaki, które drastycznie urosły od ciążowych hormonów i zbiły się w tzw. konglomeraty, doprowadzając do ostrego bólu. Dobra wiadomość jest taka, że to nie zagraża dziecku. Zła, że nie wiadomo czy i kiedy te dolegliwości bólowe miną. Mogę minąć, mogą nie minąć i zostać ze mną już do rozwiązania (a to dopiero połowa ciąży). Mogą się zmniejszać, nasilać etc. Nikt tego nie przewidzi.
Kolejna to dla mnie lekcja pokory i akceptacji tego, co przychodzi. I nie planowania niczego, a przynajmniej nie przywiązywania się do tych planów. Dlatego kiedy rodzina proponuje mi wynajem mieszkania nad morzem na tydzień – mówię że nie wiem. Dlatego też przyspieszyliśmy działania, by stworzyć dla mnie i dziecka pokój u moich rodziców – nie wiadomo kiedy będę zmuszona z niego korzystać, np. w sytuacjach bólowych albo ryzykownych okresach ciąży.
Najważniejsza jednak zmiana wynikająca z tych dolegliwości to fakt, że odpada poród siłami natury w tzw. domach narodzin, czyli miejscach w szpitalach, gdzie rodzi się w sposób całkowicie niezmedykalizowany. A do takiego porodu się szykowałam, taki uznawałam za najlepszy dla siebie i dziecka, nawet jeśli trudniejszy. Nikt mnie jednak już do takiego porodu nie zakwalifikuje :/
Cóż – znów potrzebna zatem pokora, elastyczność, jak najlepsze granie tymi kartami które się ma, akceptacja etc. I bardzo przekornie – wdzięczność, że to „tylko” mięśniaki. Że ból trochę się cofnął, że mogę jeszcze samodzielnie zadbać o siebie, że nie muszę leżeć i odliczać w ledwo trzymanej w ryzach panice tygodni do momentu, kiedy ew. konieczność porodu daje szansę na uratowanie dziecka.
Będę kurwa pierdolonem mistrzem zen po tym wszystkim 😉