Czytałam ostatnio reportaż o żołnierzach, wracających z Afganistanu. I przyszło do mnie niespodziewanie porównanie, że ja sama obecnie czuję się trochę jak weteranka prywatnej wojny. Oczywiście znam proporcje i nigdy nie porównam tego, co przeżyłam, z doświadczeniem Afganistanu. Jednak – jest w tym wojennym porównaniu jakaś analogia.
Jestem wyczerpana psychicznie. Takim wyczerpaniem, którego nie zalepi się dobrym weekendem (nawet urlopem), smaczną kolacją z restauracji, kąpielą z pianką czy spotkaniem z przyjaciółmi. Myślę sobie, że przez ostatnie 3 lata pod względem psychicznym, emocjonalnym, ludzkim – dostałam naprawdę konkretny wpierdol.
Ponad rok temu zaczęłam samodzielne starania o dziecko. Przeszłam przez inseminacje domowe, odbieranie od lekarzy z uprawnieniami przesyłek z europejskich banków dawców, inseminacje w gabinecie lekarskim w szarej strefie i w innym mieście, w końcu przez wymuszone chorym polskim prawem i systemem formalności, by móc zrobić in-vitro. Przeszłam przez utratę jednej ciąży, na dość początkowym etapie jej rozwoju. Wszystko samodzielnie, samotnie kładąc się codziennie spać i wstając rano. Samotnie robiąc zastrzyki, odbierając wyniki badań, dojeżdżając na zabiegi i kontrole, robiąc testy ciążowe, czekając dzień po dniu, odwiedzając hurtowo apteki, paląc w terminalach karty kredytowe i ostatecznie – wymiotując nad sedesem.
Taki był ostatni rok. A ostatnie 3 lata? To była największa inwestycja uczuciowa w moim życiu. Zakochanie, walka o bardzo trudny związek, rollercoaster z jego strony, realny strach o jego zdrowie i życie, przyciąganie i odpychanie, setki kilometrów. Stany lękowe, xanax, antydepresanty, terapia. Odkochanie, wyjście z tej relacji – długie, żmudne, sinusoidalne, wykańczające, choć bardzo kształcące.
I tak – mam poczucie, że wygrałam tę wojnę. Że dałam radę, że sięgnęłam do najgłębszych pokładów wewnętrznej siły. Że jestem już na innym życiowym etapie – w ciąży, niezależna, po terapii i wyciągniętych wnioskach. W swoim bezpiecznym świecie. Ale… mam multum blizn. Coś się we mnie skończyło – na przykład w kontekście damsko-męskim. Pewne marzenia, plany życiowe – bezpowrotnie upadły. Z jednej strony wygrałam tę walkę, z drugiej – w jakiś sposób zostałam złamana. I może jeszcze to zarośnie, może blizny da się spłycić, o niektórych zapomnieć – ale to nie będzie prędko.
Przede wszystkim jednak – jestem teraz cholernie, piekielnie, totalnie zmęczona. Wyczerpana. Wydrenowana. Emocjonalnie trochę pusta, mimo pojawienia się nowego świata emocji związanych z ciążą. Nie mam skąd już czerpać.
Czuję ogromną potrzebę zajęcia się sobą, odpuszczenia obowiązków, pracy, tego co mnie spina i wyciąga resztki energii życiowej. Podarowania sobie letnich miesięcy w spokoju, powolności, kontakcie z naturą, w dbaniu o dobrą dietę, w wolności. Podarowania sobie możliwości nacieszenia się ciążą, póki nie stanie się uciążliwa. Zrobienie w sobie miejsca. Postawienia siebie na pierwszym planie. Bo przecież – już za pół roku – na tym planie pojawi się, i to na długo, ktoś zupełnie inny.
Czy będę miała odwagę to zrobić? Zmierzyć się z niezadowoleniem, niezrozumieniem, posądzeniem o egoizm, brak racjonalności i inne takie? Czy sama sobie będę umiała odpuścić? Mam nadzieję, że tak.