Trzy miesiące

T

Niedawno minęły trzy miesiące naszego nowego życia razem. Wydarzyło się i zmieniło przez ten czas w moim życiu tyle, że mam wrażenie, że minął już przynajmniej rok. A z drugiej strony myślę sobie czasem ze zdziwieniem – jak to już 3 miesiące upłynęły, naprawdę? Jak to szybko zleciało… Dopełnił się więc zatem tzw. czwarty trymestr. Czas, który jest dla kobiet ważny, symboliczny. Czas adaptacji do ogromnej zmiany, czas połogu, czas powrotu ciała i psychiki do względnej równowagi. Czas piękny, wzruszający, wyjątkowy i…. kurewsko trudny.

Pisałam już o tym, jak ciężki miałam połóg. To, jak ciężko moje ciało zniosło cesarkę, podkopane też zapewne wyczerpaniem ciążowym, było dla mnie zaskoczeniem. Ale jeszcze większym zaskoczeniem był trud emocjonalny. Zmęczenie, lęk i niezgoda na brutalną rzeczywistość, która odbierała możliwość zadbania o swoje najbardziej podstawowe potrzeby. Przytłoczenie odpowiedzialnością i nieodwracalnością. Utracenie siebie na rzecz dziecka. Ogromna samotność. Czytałam o połogu, wiedziałam że może być ciężko, wydawało mi się, że jestem na to przygotowana. Córeczka była przecież wyczekanym dzieckiem, o które walczyłam z ogromną determinacją. A jednak – w pewnym momencie pękłam, zalały mnie lęki, stres, załamało się zdrowie fizyczne i psychiczne.

Zastanawiam się – dlaczego się o tym trudzie się za wiele nie mówi? Tak naprawdę szczerze. Owszem, wspomina się o dyskomforcie fizycznym, zaleca odpoczynek, mówi o szalejących hormonach – ale tak trochę z przymrużeniem oka, jak o „humorach” przy PMS. Koncentruje na kwestiach pękniętego krocza czy blizny po cesarce, a nie mówi się o tym, jak wszechogarniająca jest to zmiana. O tym jak przytłaczające jest to zmęczenie. I chyba największe tabu – o tym, że naturalną reakcją jest bunt, niezgoda, odepchnięcie tego co przerasta. O tym, jak często przejściowo kwestionuje się swoją decyzję o posiadaniu dziecka, żałuje jej, jak bardzo boi się przyszłości. Ta obezwładniająca myśl „tak już będzie zawsze”, „to dziecko będzie tu już zawsze”. I naprawdę nie mówię tylko ze swojego doświadczenia, ale doświadczenia wielu kobiet z którymi rozmawiałam na grupie wsparcia, albo kobiet które słysząc moją historię odważyły się też powiedzieć, jak trudno im było.

To trzeba odczarować. Tym myślom, emocjom, trudom – trzeba dać przestrzeń, miejsce. Uznać ich obecność, nie negować, i przede wszystkim nie oceniać. Potraktować ze zrozumieniem, z czułością. Docenić to, że jak prawdziwe wojowniczki matki dzień po dniu dają sobie radę i wykuwają siebie w nowej roli. To ogromna praca.

I tak, na ogół to wszystko mija – szybciej lub wolniej. U mnie trwało to dwa miesiące. Dwa miesiące poczucia bycia na froncie, w walce, w wyczerpaniu i lęku. Z ogromną determinacją, by przetrwać, przeżyć to, poradzić sobie. Zaczęło się jeszcze w szpitalu – kiedy teraz o tym myślę, to uznaję to doświadczenie za granicznie wymagające, a wsparcie i pomoc jakie otrzymałam w szpitalu, daleko niewystarczające. Mam w sobie dużo niezgody na to, żalu i złości do personelu, ale też zrozumienia w jak trudnym systemie funkcjonują. Aż dziw, że jeszcze robią to, co robią.

Na szczęście nigdy moje samopoczucie nie obróciło się przeciwko córce. Czułość, ciepło, uśmiech i cierpliwość, towarzyszył mi nawet w najtrudniejszych chwilach. Jestem za to ogromnie wdzięczna, bo wiem że nie zawsze tak jest – i to jest kolejne tabu do obalenia – że matka może chwilowo nie lubić swojego dziecka, nie mieć dla niego zrozumienia, nie cieszyć się z jego obecności.

Po tych dwóch miesiącach zrobiło się dużo łatwiej, jaśniej, lepiej. Zaczęłam się adaptować do nowej roli, do nowej sytuacji. Przestałam budzić się w panice. Zaczęłam się cieszyć, czuć radość, uśmiechać się, odnajdywać coraz częstsze krople spokoju. Wyleczyłam i wzmocniłam nieco ciało, wsparłam mocno psyche. Mam też poczucie, że na podstawowym poziomie logistycznym ogarnęłam sytuację, zaczynam też nabierać wiary w swoje rodzicielskie kompetencje.

Nasza z córeczką codzienność jest teraz miła, ciepła, empatyczna, wypełniona czułością, wzajemnym uczeniem się siebie, wyrozumiałością. Jest jak te milusińskie kocyki, którymi ją otulam do drzemek. Jest też oczywiście ogromnym wysiłkiem, zmęczeniem, brakiem snu, oddaniem większości siebie i swojego dawnego życia, ciągłą nauką i wyzwaniem. Czuję jednak wdzięczność za ten czas. Czuję też dumę z siebie. Coraz radośniej i z ogromną ciekawością patrzę w przyszłość. Czuję też swoje sprawstwo. Czuję przynależność, sens który jest niekwestionowalny i wypełniający. Ulgę zatrzymania pewnej niewiadomej, co do kształtu swojego życia.

Osiadam. Moszczę się. Wykuwam na nowo.

Tak, daję radę. I niczego nie żałuję. Kocham te kruszynkę przeogromnie. I nadal z niedowierzaniem mówię do siebie: zrobiłaś to! Naprawdę to zrobiłaś!

About the author

mama_sama

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?

1 comment

  • Przepięknie!
    Przed chwilą czytałam jak z kropeczki zrobiła się kreseczka. Też już po raz enty!
    To jak można w jednej chwili stać się szczęśliwym człowiekiem, to jaka walka o cel jest ważna, to jaka determinacja w NAS kobietach tkwi – jest nieoceniona, bezwarunkowa, niesamowita!

By mama_sama

Ostatnie wpisy

Najnowsze komentarze

Archiwa

Kategorie

Meta

About Author

Przyszedł w moim życiu moment, kiedy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. Nie dlatego, że zawsze tak chciałam, czy tak to sobie zaplanowałam. Niestety nie na wszystko w naszym życiu mamy wpływ.

Decyzja o samodzielnym sprowadzeniu na świat dziecka nie jest łatwa na wielu płaszczyznach: emocjonalnej, prawnej, medycznej, finansowej, a w końcu także jej odbioru społecznego. Ale czy to oznacza, że mam rezygnować?