Córeczka długo cieszyła się znakomitym zdrowiem. Nie imały się jej żadne infekcje, szczepienia znosiła dobrze, nawet ząbkowanie nie powodowało gorączki czy kataru. Kiedy więc wstała z drzemki, płacząca i cała w rumieńcach, wiedziałam że coś się dzieje. Termometr pokazał 39 stopni gorączki. Potem było 39.5, potem 40, a potem nawet 41.3. Obstawialiśmy trzydniówkę. Wszyscy wokół uspokajali – że dzieci tak mają, że wysoko gorączkują, żeby zbijać, tulić, poić i obserwować.
Gorączka jednak nie spadała, córcia słabła, a ja byłam coraz bardziej niespokojna. Oczywiście była niedziela – takie rzeczy zawsze dzieją się w niedzielę, nieprawdaż. Na ogólnopolskiej linii pierwszego wsparcia lekarz polecił jechać do szpitala. Pediatra, którą próbowałam umówić na wizytę domową, też poleciła jechać do szpitala. Ale mnie ten szpitalny SOR kojarzył się głównie z długą kolejką chorych, mordęgą dla dziecka i dla mnie oraz kontaktem z wszelkimi możliwymi wirusami i bakteriami. Stres rósł, nie wiedziałam co robić, w końcu jednak siedliśmy z rodziną do internetu, żeby sprawdzić gdzie jechać. I tu kolejny stres: brak jasnej informacji, które szpitale przyjmują, niemożność dodzwonienia się, by dopytać o czas oczekiwania. W końcu wsiedliśmy w samochód, mając upatrzone dwa adresy, nie mając pewności co tam zastaniemy.
Trafiliśmy do molocha, ale z nowym i dość pustym oddziałem pediatrycznym. Przebiliśmy się przez rejestrację, opryskliwe pielęgniarki, plątaninę korytarzy, pięter, z dzieckiem coraz bardziej zestresowanym i lejącym się przez ręce. Córcia przeszła standardowe testy na covid i grypę, potem szczegółowy wywiad i… podjęto szybką decyzję o pozostawieniu jej na oddziale. To było kompletne zaskoczenie numer jeden. Zaczęły się procedury szpitalne: założenie wenflonu, pobranie krwi, pobranie wymazów…. córka w rozpaczy, przestraszona, zmaltretowana, gorączka znów powyżej 40 st. Ja ze stresu podrapałam sobie dłoń do krwi. I wtedy przyszedł wynik testu na Covid – pozytywny. I to było kompletne zaskoczenie numer dwa. Została więc dla nas przygotowana izolatka, od tego momentu cały personel w kontakcie z nami ubierał się w odzież ochronną, zakazane zostały odwiedziny. I zostałyśmy same.
Zamroziłam swoje emocje. Siłą odsunęłam w głowie wizje możliwych problemów z oddychaniem, respiratora etc., przywołując w myślach wszystkie artykuły jakie czytałam, że dzieci Covid przechodzą na ogół lekko. Skoncentrowałam się na komforcie córki, budowaniu dla niej „pluszowej twierdzy” – takiego sformułowania użyła moja siostra. I to bardzo trafne. Cokolwiek się dzieje – moim zadaniem było zapewnienie jej twierdzy poczucia bezpieczeństwa, opieki i czułości.
Następne dwie doby córka spędziła więc na przemian na moich rękach i brzuchu. Spała na mnie, ledwo dając się w najgłębszej fazie snu ułożyć na boczku na wspólnym, 90 cm-owym łóżku szpitalnym. Naprawdę nie wiem kto wymyślił, że chore niemowlę będzie spało w łóżeczku szpitalnym, my korzystałyśmy z niego jak z kojca, kiedy musiałam iść do łazienki. Córcia cały czas była czujna jak ważka, jak tylko ktoś wchodził do naszej śluzy sanitarnej, napinała się i zaczynała płakać. Trudne to było dla nas doświadczenie, bardzo. Ale jednocześnie czułam się bezpiecznie, że jesteśmy pod okiem lekarzy i pielęgniarek, bo z tą chorobą nie ma żartów.
Po niecałych 2 dobach objawy córki zaczęły znikać, za to zaczęły się pojawiać u mnie. Zaczęłam więc męczyć lekarzy, żeby puścili nas do domu. Byłam słaba, z bólem głowy, gardła, kaszlem, a wizja czwartej nieprzespanej nocy była dla mnie torturą. Lekarze się więc zlitowali, i odpuścili nam jedną dodatkową dobę, którą mieli w zasadach postępowania. Chwała im za to. Czułam się jak więzień wypuszczony na zieloną trawkę, doceniłam ponownie każdy aspekt codzienności. A przede wszystkim ze szczęściem w oczach obserwowałam, jak córka z markotnej, przestraszonej, zaskoczonej, znów staje się sobą – uśmiechniętą, zawadiacką, ciekawską.
Minęły już niemal 2 tygodnie, a to nadal we mnie siedzi, ten stres. Ta niepewność co robić. Ten brak wyćwiczonych i sprawdzonych ścieżek. Nieprzyjazność i niejasność systemu. Lęk o Jej zdrowie. Rozpacz z powodu Jej strachu. Dyskomfort braku snu, braku ciepłej wody (!), okropnego jedzenia. Nocne światła karetek. Dźwięk lądującego helikoptera ratunkowego. Jej płacz.
Czuję napięcie każdej komórki ciała. Przyplątało mi się zapalenie rozścięgna podeszwowego – boli jak cholera. Covid pozostawił też u mnie po sobie kompletny brak sił. Dlatego spakowałam manatki i spędzam tydzień u rodziców. Jedyny plan jaki mam to codzienne ćwiczenia na stopę, codzienna godzinna joga restoratywna, ćwiczenia oddechowe, dużo wody, suplementy, książki i seriale. I przytulanki z moim małym ozdrowieńcem.
Mam nadzieję, że tydzień wystarczy.