Zawsze twierdziłam, że dziecko jest dla mnie pochodną dobrego, bliskiego związku z mężczyzną. Że kolejność powinna być właśnie taka: najpierw buduję bliski związek i dopiero wówczas wspólnie decydujemy się na dziecko. Być może takie podejście ułatwiał mi także fakt, że dość długo nie czułam palącej, szarpiącej potrzeby, aby dziecko mieć. Dużo bardziej paliła mnie od środka potrzeba związku i miłości.
Kilka lat po trzydziestce po raz pierwszy zaczęłam rozważać samodzielne macierzyństwo. „Czy jesteś gotowa sama wychowywać dziecko?” – pytałam sama siebie. „Być z każdą czynnością, niewyspaniem, wątpliwością, a przede wszystkim odpowiedzialnością… sama?” Zastanawiałam się też, czy to jest fair względem tego dziecka, sprowadzać je na świat samodzielnie. Wówczas uznałam, że takiej gotowości w sobie nie mam. Szczerze sama przed sobą przyznałam, że nadal moim największym pragnieniem jest założyć rodzinę w klasycznym układzie: partner i dziecko. Życie jednak – jak widać – pisze swoje własne scenariusze…
„Podjąłem decyzję, że nie będziemy razem” – to zdanie usłyszałam, kiedy miałam 39 lat. Od mężczyzny, z którym tworzyłam jeden z najważniejszych związków w moim życiu, z którym planowaliśmy wspólną przyszłość i rodzinę. Mniejsza o powody, które częściowo nawet rozumiem, choć złoszczą mnie i smucą. Fakt był faktem, zdanie zostało wypowiedziane, a decyzja podjęta. To nie był „jedynie” rozpad ważnej dla mnie relacji. To był rozpad większego marzenia. O miłości, o bezpieczeństwie, wzajemnym wsparciu. W końcu o dziecku właśnie. Tydzień, który nastąpił po tym jednym wypowiedzianym zdaniu, był jednym z najcięższych w moim życiu. Kolejne niosły niewielką ulgę. Ale potem krok po kroczku, krok po kroczku, mimo zimy w sercu, zaczęłam budować swój własny, dobry świat wokół. Odzyskiwać twardy, własny grunt pod nogami.
To był chyba moment graniczny. Moment, w którym poczułam, że tak, jestem gotowa. Że owszem boję się jak jasna cholera, mam multum wątpliwości, świadomość że to nie jest tym planem A, jaki sobie wymarzyłam. Ale czy to znaczy, że mam nie budować planu B? Więcej, zaczęłam się do tego planu B uśmiechać. Wyobrażać sobie. Oswajać. Cieszyć.
I wtedy zaczęłam działać.